Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/224

Ta strona została uwierzytelniona.

towarzyszami w dolnej kazamacie, której strzelnice nawet pozasuwano na rozkaz dowódcy i nasłuchiwał z bijącem sercem i z przekleństwem na wargach głuchego turkotu silników i taśm metalowych, przezwyciężających przeszkody gruntu, wzdrygając się przy każdym wstrząsie lub przechyleniu się czołga.
Wzrastał w nim gniew na sprawców tej jego niedoli, drażniły głosy towarzyszów, robiących głośne uwagi lub nawet żartujących z sytuacji.
Cóżby dał, gdyby ta twierdza zapadła się gdzieś pod ziemię, lub gdyby znalazł otwór, którym mógłby się wyśliznąć, wyjść z tego piekła i odetchnąć świeżem powietrzem!
Myśl ta wierciła mu uporczywie mózg, gdy rozległ się straszny łoskot i trzask, rozdarła się przednia ściana kazamaty i w ogromnej szczelinie utkwiła szara, połyskująca masa: dziób czołga nieprzyjacielskiego.
Ludek runął wraz z resztą żołnierzy na podłogę, lecz padając, ujrzał jeszcze przy żółtem świetle lampy potrzaskane, rozpaczliwie skręcone ciała tych kolegów, którzy siedzieli przed chwilą przy rozdartej ścianie. A nie ochłonął jeszcze z tego wrażenia, gdy ogłuszający huk wstrząsnął znów kazamatą. Czuć było, że „Grom“, pchnięty wstecz, szoruje podwoziem po nierównym gruncie, wreszcie przechylony zatrzymuje się nagle. Jednocześnie zgasła lampa, płonąca dotychczas pod pułapem. Ciemność ogarnęła przerażonych żołnie-