Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/225

Ta strona została uwierzytelniona.

rzy, zbitych teraz w gromadę wskutek przechylenia się czołga.
Ludka ogarnął strach okropny. Deptany i popychany, klnąc rozpaczliwie, torował sobie pięściami i łokciami drogę, aby wyrwać się ze ścisku. Lecz oto rozsunęły się drzwi w tylnej ścianie, i szeroki potok światła dziennego oświetlił przerażone, spocone twarze skupionych żołnierzy, cienkie strugi krwi, spływające po przechylonej podłodze, i rozwaloną ścianę ze sterczącym w niej dziobem azjatyckiego czołga.
Po schodkach, wiodących z górnego pomostu, wpadł do kazamaty komendant „Gromu“.
— Naprzód! — krzyknął głosem rozkazującym i wyskoczył pierwszy przez rozsunięte drzwi.
Pozbierawszy rozrzuconą broń, żołnierze rzucili się za nim. Pchnięty przez innych, Ludek znalazł się, sam nie wiedział kiedy, na chropowatem ściernisku, oświetlonem jaskrawo promieniami słońca, a zawadziwszy nogą o własny karabin, runął, jak długi, na ziemię. Gdy zaś, podrapany ścierniami, zerwał się na nogi, pierwszą jego myślą było zawrócić i ukryć się w czołgu, bo inni żołnierze odbiegli już dość daleko. Przeszkodziło mu w spełnieniu tego tchórzowskiego zamiaru zjawienie się kilku artylerzystów z oficerem, zbiegających jeszcze z górnego pomostu.
Rad nie rad musiał biec z nimi.
Z azjatyckiego czołga, tkwiącego dziobem w „Gromie“, waliły, jak z krateru, kłęby żółtego