Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

czej wezwaniem do uciech świątecznych, niż hasłem do skupienia się w modlitwie, zapełniły się znów tłumami, wzywającemi ratunku i szukającemi nadziei.

*

Cisza zaległa salę, w której zebrali się członkowie rady nieustającej.
Przed chwilą prezydent Rzeczypospolitej Polskiej złożył im sprawę z sytuacji politycznej.
Siedząc u szczytu wielkiego, ustawionego w podkowę, stołu, spoglądał pytająco dobremi, smutnemi oczyma na zebranych.
Lecz wszyscy milczeli. Zmarszczone czoła, oczy w stół utkwione, palce, skubiące nerwowo papiery, rozłożone na suknie, nieruchome postawy wykazywały, że troska ogarnęła wszystkich i że szukają w mózgach swych rady, ale jej nie znajdują.
Jakież mogło być wyjście z tej sytuacji?
Przez przerwę w złamanym froncie runęły takie masy Azjatów, że samym naporem obalały wszystko, co im stawało na przeszkodzie, czyniąc wrażenie niesłychanej, wyjącej powodzi, która zrywa najtęższe tamy, zalewa najstaranniej chronione równiny.
Już dnia poprzedniego nadleciały z Waszyngtonu i Nowego Yorku depesze o wrzeniu, jakie wybuchło w Stanach Zjednoczonych pod wrażeniem przerwania frontu europejskiego przez Azjatów,