Ton słów był szorstki, jakby zaniepokojony. Zdania krótkie, urywane, podobne do szczeknięć.
Znicz słuchał zdumiony. Ani słowa nie rozumiał, ale tem bardziej właśnie wzrastał jego niepokój.
Nie ulegało wątpliwości, że fonograf telefonu zanotował automatycznie też rozmowę, która toczyła się w tym pokoju, aparat bowiem powtarzał ciche, szybkie wyrazy tak dobitnie, bez żadnych dźwięków ubocznych, że Znicz odczuwał nawet z napięcia tonów słyszanych ich kierunek, odnosił wrażenie, że stoi śród osób, kręcących się i rozmawiających szeptem dokoła niego.
Zimny pot wystąpił mu na czoło, bo oto do dźwięku słyszanych szeptów przyłączyło się znów wspomnienie Dalekiego Wschodu.
Pewnością niemal stało się dla Znicza, iż w tych niezrozumiałych dla siebie wyrazach rozpoznaje dźwięki języka chińskiego.
Dreszcz nim wstrząsnął.
Fonograf zamilkł. Cisza grobowa zapanowała w gabinecie, a poseł stał wciąż, jak w ziemię wbity, przy aparacie.
— Tak — szepnął wreszcie przez zęby zaciśnięte — oni tu byli.
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.