Stamtąd powędrował taką samą rurą pneumatyczną do stacji, najbliższej prezydjum policji, i nie upłynęło jeszcze pół godziny od wysłania go, a już leżał na biurku adresata.
Pomimo, że już skończyła się noc letnia i białe światło dnia wsiąkało przez obszerne okna do biura, dziwnie jeszcze blade wobec złocistych promieni lampy słonecznej, szef czuwał, przeglądając raporty dzielnicowe.
Nie było prawie raportu bez wzmianki o Azjatach. Tu wywołali bójkę o zarobek i tumult uliczny, tam schwytano ich na sprzedaży opjum, owdzie spisano protokół z powodu burdy w jednym z chińskich zakładów rozrywkowych...
Gdy jednak w otworze kwadratowym windy elektrycznej, umieszczonym w ścianie obok biurka, rozległo się ciche warknięcie dzwonka i stanęła tam, przysłana z wydziału korespondencji, tacka z listami, adresowanemi do niego osobiście, odłożył raporty i zabrał się do przeglądania korespondencji.
Jednym z pierwszych, który wpadł mu w ręce, był list Znicza. Poznawszy rękę posła, którego był nietylko przyjacielem, ale którego wprost uwielbiał, jako jednego z twórców Federacji europejskiej, a zwłaszcza jako męża, który odważył się wystąpić w parlamencie europejskim z wnioskiem, wymierzonym przeciwko Azjatom — szybko przebiegł pismo oczyma.
List był krótki:
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/52
Ta strona została uwierzytelniona.