Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/53

Ta strona została uwierzytelniona.

„Nie używam telefonu z przyczyn, które wyjaśnię. Pragnąłbym bardzo widzieć się z tobą jak najprędzej w sprawie, tyczącej się nietylko mnie, ale i dobra ogółu.
„O godzinie dziewiątej wyruszam do Wersalu, spodziewam się więc ujrzeć cię przed tą godziną.
„Pozdrawiam i czekam“.
Czytający zmarszczył brwi. List drgnął mu w rękach. Po raz to pierwszy Znicz zwracał się do niego w ten sposób, musiało więc zajść coś ważnego i niecierpiącego zwłoki.
Spojrzał na zegar. Była godzina czwarta. Miał zatem dość czasu. Ale oczy jego padły na wyraz: „Czekam“. W ustach Znicza wyraz ten trzeba było brać dosłownie. Szybko więc przejrzał resztę listów, wydał telefonicznie rozporządzenia dyżurującym urzędnikom, a w kwadrans potem samolot jego stanął na dachu domu posła.
Znicz czuwał, drzemiąc w fotelu. Odezwał się nareszcie dzwonek windy. Na dźwięk ten powstał, nacisnął guzik elektryczny i stanął we drzwiach, czekając na gościa.
Po chwili winda stanęła, i wyniosła postać naczelnika policji ukazała się we drzwiach.
— Jak się masz, Parker — rzekł Znicz, wyciągając rękę do przybyłego. — Musisz mi wybaczyć, że cię niepokoję o tej godzinie, ale sprawa jest pilna.
— Domyślam się z treści listu — odparł przybywający, ściskając rękę gospodarza. — O cóż chodzi?