Gdy to mówił, wkroczyli obaj do gabinetu, w tejże jednak chwili na progu drzwi, wiodących z przedpokoju do jadalni, ukazała się pani Ira w stroju porannym, spoglądająca zdumionym wzrokiem na rozmawiających.
Ocknęła się ze snu, gdy jasny dzień panował już na świecie i, usłyszawszy brzęk dzwonka windy, sądziła, że zaspała. Spojrzawszy jednak na zegar przy łóżku, spostrzegła, iż dochodzi dopiero godzina piąta.
W tej chwili doleciała jej uszu z przedpokoju rozmowa przyciszona. Zaniepokojona tem, zerwała się z łóżka i, ogarnąwszy bujne włosy, zarzuciła strój poranny i pośpieszyła ku przedpokojowi.
Stanęła tam w chwili, gdy mąż wprowadzał gościa do gabinetu, i zatrzymała się, jak wryta, poznawszy w gościu naczelnika policji.
Znicz dostrzegł żonę.
— Ach, już wstałaś! — rzekł, uśmiechając się spokojnie. — Chciałem zawiadomić was o tem, co zaszło, przy śniadaniu, skoro jednak już tu jesteś, tem lepiej. Proszę do towarzystwa.
Pani Ira, trochę zażenowana negliżem porannym, podała rękę Parkerowi, przesunęła się, poprawiając włosy, pomiędzy gościem a mężem i zagłębiła w fotelu mężowskim.
Znicz wskazał drugi fotel Parkerowi, sam zaś siadł na otomanie tureckiej i bez ogródek opowiedział zajścia nocy ubiegłej.
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/54
Ta strona została uwierzytelniona.