Pani Ira i Parker słuchali uważnie.
Gdy jednak naczelnik policji, obojętny na stronę uczuciową zdarzenia, usiłował, utkwiwszy wzrok badawczy w opowiadającego, odtworzyć sobie w umyśle ze słów słyszanych faktyczny przebieg zajść w tym gabinecie wieczora poprzedniego — serce małżonki Znicza uderzało gwałtownie, źrenice jej rozszerzały się, a na wpół otwartych ustach zamarł okrzyk przestrachu. Nietyle obchodziło ją to, co nieproszeni goście mogli zdobyć w gabinecie mężowskim, ile sama obecność tych postaci tygrysich tutaj; niebezpieczeństwo, na jakie się mógł narazić jej mąż, gdyby był spotkał się z niemi.
Pod wpływem tych uczuć, to przywierała oczyma do ust mężowskich, to rzucała wzrok niespokojny po kątach gabinetu, choć dzień jasny złocił już szyby.
A Znicz kończył opowiadanie:
— Zrozumiesz teraz — mówił — dlaczego wolałem wysłać do ciebie list pocztą pneumatyczną, niż rozmówić się przez telefon. Jeżeli bowiem potrafili wtargnąć tutaj, to bezwątpienia też przejmują moje rozmowy telefoniczne, śledzą mnie bez przerwy.
Parker, zamyślony, nie odpowiadał. Zapanowała więc cisza, a w tejże chwili pierwszy promień słońca, przekradłszy się pomiędzy domami, uderzył w okno, przeszył długą smugą gabinet Znicza i położył czerwoną plamę przez drzwi otwarte na ścianie przedpokoju.
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.