Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

Orjentalista wziął ją ostrożnie do ręki.
— Muszę — rzekł — sam dokonać przekładu, przyznaję bowiem, że wpływy Azjatów sięgają teraz nawet tu, do biur moich.
Zaniepokoiło to Znicza, ale nie pytał o dowody, profesor bowiem wstał już z otomany, zasunął ciężką zasłonę u drzwi gabinetu i podążył ku fonografowi aparatu telefonicznego, stojącemu za ruchomem przepierzeniem z lekkiej blachy niklowo-glinowej.
Po chwili przyniesiona przez Znicza taśma znalazła się pod sztyfcikiem błonki fonografu, a gdy profesor nacisnął guzik przyrządu, puszczającego w ruch taśmę, rozległy się wyraźnie dźwięki szybkiej, szeptem prowadzonej rozmowy.
— Chiński! — bąknął profesor do stojącego obok Znicza, notując stenograficznie na przygotowanym arkuszu słowa słyszane.
Upłynęło tak kilka minut. Szept to wznawiał się, to milkł, ustępując miejsca lekkim szmerom, jakby kroków, stąpających po miękkim kobiercu, lub szelestu przerzucanych papierów.
Wreszcie umilkło wszystko. Hieroglify, wyciśnięte na taśmie, dobiegły końca.
— Ciekawe, ciekawe! — szeptał raczej do siebie niż do Znicza profesor, zdejmując z głowy półobręcz metalową ze słuchawkami, i już zasiadał z arkuszem w ręce przy biurku, zawalonem foljałami.
— A teraz słuchaj, delegacie — rzekł, gdy Znicz