Samolot Znicza, powracającego z Wersalu, zawisł nad Warszawą.
Jeszcze żarzyły się na zachodzie niebiosa, oświetlając tył samolotu, ale na zenicie już ciemniał olbrzymi strop seledynowy, przechodząc ku wschodowi w szarzyznę zmroku, śród której tkwiły gdzie niegdzie, jak srebrne ćwieczki, światełka gwiazd.
Znicz ocknął się z zadumy i wyjrzał przez okno.
Głęboka cisza konającego dnia letniego panowała dokoła. Tu i owdzie przesuwały się, jak ćmy, niezmiernie szybko czarne, zgrabne sylwetki helikopterów i ortopterów. Leciały, nie wydając tak przykrego dawnemi czasy łoskotu śmig i silników. To też Znicz drgnął, gdy rozległ się nagle donośny, przeciągły ryk syreny, a prawie jednocześnie przesunął się wpobliżu majestatycznie olbrzymi osobowy okręt powietrzny.
W oknach jego widać było twarze podróżnych, przyglądających się miastu-olbrzymowi i czekających na chwilę lądowania.
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ IV.
Dr. CHWOSTEK.