Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/72

Ta strona została uwierzytelniona.

Przesunął się potworny kadłub okrętu i wzrok Znicza bez przeszkody już ogarniał miasto.
Sieć ulic, placów i zadrzewionych bulwarów, upstrzona plamami ciemnemi parków, ciągnęła się w przezroczystem, niezadymionem powietrzu na wszystkie strony, jak okiem sięgnął. Środkiem przecinała ją, ujęta w karby kamienne, sina jeszcze refleksem seledynu niebios, Wisła. Kilkanaście rzuconych przez nią mostów robiło z tej wysokości wrażenie kładek na strumyku.
Ale samolot zniżył już lotu i w tejże niemal chwili na ciemniejące miasto trysnęły tysiące snopów promieni lamp słonecznych. Niebiosa pociemniały w tym blasku, zalewającym całą przestrzeń widzialną pod samolotem.
Pilot Znicza zwrócił z obojętnością wprawnego woźnicy, otrzaskanego ze swym zawodem, samolot w kierunku domu posła i po chwili helikopter opuszczał się pionowo na taras dachu.
Zaledwie koła aparatu dotknęły twardej powierzchni, a już Znicz, znużony kilkogodzinem siedzeniem, wyskoczył z pojazdu i podążył ku budce windy. Zatrzymał się jednak, spostrzegłszy wysoką, szczupłą postać w ciemnym płaszczu, stojącą u balustrady.
Goła głowa stojącego, pokryta bujnym siwym włosem, zwrócona była ku miastu. Lekki wiatr wieczorny igrał srebrzystemi włosami, unosił aż na ramię siwe pasma brody.
Głowa ta nie drgnęła nawet, gdy samolot stanął