na tarasie, dopiero gdy Znicz podszedł do stojącego i dotknął lekko dłonią jego ramienia, odwróciła się zwolna.
Był to starzec suchy o surowych, jak siekierą wyciosanych rysach ascety, brwiach nawisłych, głęboko osadzonych, poważnych oczach i o długiej, siwej brodzie, zwieszającej mu się rzadkiemi kosmykami na piersi.
Ujrzawszy Znicza, uśmiechnął się przyjaźnie i, odrzuciwszy połę ciemnego płaszcza, podał przybyłemu rękę.
— Z Wersalu? — spytał dziwnie głuchym głosem.
Znicz skinął głową.
— Widziałem już w dziennikach posiedzenie dzisiejsze. Nie przemawiałeś. Sprawa azjatycka jeszcze nie na porządku dziennym?
Znicz znów potwierdził ruchem głowy.
— A pora już, pora! — mówił dalej starzec. — Wszak tam już — tu wyciągnął rękę ku wschodowi — za Wisłą całe miasto Azjatów, a „lud“ — wyrażał się dawnemi demokratycznemi kategorjami — tego nie widzi, bo mu z tem wygodnie, bo mu się wysługują...
Znicz spoglądał wzrokiem poważnym w stronę wskazaną.
Złota, słoneczna, nieskończona płaszczyzna miasta, nad którą zwieszający się bezmiar ciemniejących niebios wydawał się anachronizmem, rozbrzmiewała gwarem życia. Niesione wiatrem
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.