świątyń, ogarnięte złotem światłem lamp słonecznych — ale tam — cisza!
Zaśmiał się gorzko i przycichł. Znicz słuchał niecierpliwie, a starzec, ująwszy go kościstemi palcami za rękaw, jakby w obawie, aby mu się nie wymknął, i wpatrzony w jego oczy, mówił dalej tym dziwnym, głuchym głosem, zdaniami zagadkowemi:
— A jednak nieraz dziecko uderzy mędrca mądrością słowa, pozostawi bez odpowiedzi...
Kapitał ducha, to nie emanacja tłumu...
Gdy tłumowi zdaje się, że rządzi, wówczas właśnie jest niewolnikiem, bo rządzi się nie rozumem, lecz namiętnością...
— Ależ, ojcze — przerwał zniecierpliwiony już na dobre Znicz — wszak czasy ludowładztwa minęły! Wszak mamy teraz rządy mocne, ludzi wybranych, rządy rozumu.
Starzec chwytał chciwie oczyma słowa z warg Znicza.
— Tak — zawołał — ale kultury ducha brak, za leniwi na to! A tylko duch zwycięża.
Znicz spojrzał pytająco na dziwaka i, choć śpieszył się do żony i córki, chciał odpowiedzieć, gdy uszu jego doleciał szum nadlatującego samolotu.
Samolot stanął już na dachu, a z wnętrza pojazdu wyłonił się naczelnik policji miejskiej.
— Przybyłem — rzekł — aby sprawdzić osobiście, czy technicy moi wywiązali się dokładnie z otrzymanego zlecenia. Wiedząc przytem, że
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.