Tego samego wieczora w obszernej, wybielonej wapnem, prawie nieumeblowanej izbie małego domku na krańcach barwnej, lecz brudnej, pomimo wszelkich wysiłków władz miejskich, i krzykliwej dzielnicy azjatyckiej na prawym brzegu Wisły siedzieli na tapczanach Hsu, Czeng i Ju.
Przed ustawionym u północnej ściany izby ołtarzykiem domowym, przybranym barwnemi wycinkami, chorągiewkami i sztucznemi kwiatami, tliły się, utkwione w skrzynce, napełnionej piaskiem, wonne patyczki czerwone, roznoszące woń ckliwą w upalanem, cichem powietrzu.
Obecni w izbie, przybrani w obszerne bluzy chińskie, spodnie, związane u kostek, i obcisłe pantofle o grubych filcowych podeszwach, oczekiwali widocznie kogoś, bo Hsu, schylony na tapczanie, podniósł wreszcie twarz żółtą, połyskującą, spojrzał skośnemi oczyma na towarzyszów i rzekł:
— Powinien tu już być.
I znów cisza zaległa pokój.
Po chwili jednak przerwało ją lekkie stuknięcie. Hsu zerwał się z tapczanu, podbiegł ku drzwiom i przyłożył ucho do nich.
— Czandu! — rozległo się za drzwiami.
Na to hasło Hsu otworzył drzwi, cofnął się i, schowawszy dłonie złożone na piersiach w fałdach obszernych rękawów, zgiął się wpół pokornie.
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.
*