Twarz Futse znikła gdzieś w ciemności, Hsu cofnął się o krok od stołu i patrzał osłupiały, a Czang skulił się i drżący zwrócił twarz ku ołtarzykowi.
Ju stał teraz pośrodku izby, wpatrzony w przestrzeń i wyciągnąwszy przed siebie ręce.
— Ona tu idzie... — ona tu jest! — szeptał teraz zupełnie innym głosem, miękkim i jakby pokornym. — Idzie do mnie... do mnie...
Ciche, jakby błagalne łkanie perliło się po izbie. Zamarło jednak nagle, a Ju cofał się, rozstawiwszy dłonie, jak dla odparcia zjawiska. Wreszcie zachwiał się i runął na podłogę.
Hsu poskoczył ku ścianie i nacisnął guzik.
Z pod pułapu trysnęło światło, przyćmione zasłoną z jedwabiu.
Ju zamilkł już zupełnie i leżał bezwładny. Na stołku, przypartym do jednego z tapczanów, siedział Futse. Na połyskującej twarzy jego gasł wyraz przerażenia, ustępując miejsca wściekłości. Czang, klęczący dotąd kornie u ołtarzyka i powtarzający szybko świętą formułę: Om, mani padme hum! — podniósł się i spoglądał trwożnie na gościa. Hsu zasuwał firanki u okien.
Futse powstał wielki i groźny.
— Psie podły! — warknął, podszedłszy do leżącego i kopnąwszy pogardliwie ciało bezwładne.
Hsu schylił się nad leżącym i cucił go, dmuchając w twarz.
— Zaprzestań! — syknął Futse. — Niech zdycha! On nam już niepotrzebny. Ducha jego opętała
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.