Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.
ROZDZIAŁ V.
FATALNA WYCIECZKA.

Rozkołysane dzwony świątyń radośnie wydzwaniały odwieczne „Jam jest, który jest!“ Bo, pomimo przemiany tak wielkie, pomimo postępu, nagromadzającego w stosunku geometrycznym zdobycze wiedzy i tak hojnie szafującego niemi śród ludzkości — komunja człowieka z Panem Świata nie przestała istnieć. Zmieniły się formy, pozostała treść. Treść może głębsza nawet i więcej odczuta, niż ongiś przed wiekami, ale tylko przez wybranych, bo masy podlegały złudom wieku praktyczności, zleniwiały dla spraw ducha, o ile nie chodziło o jaskrawe objawy metapsychiki, notowane tak często przez prasę.
Piękna, upalna niedziela letnia wywabiła od wczesnego ranka tłumy z domów stolicy. Setki samolotów szybowały szlakami powietrznemi, rozlatując się we wszystkich kierunkach, przeważnie zaś na chłodne wybrzeża Bałtyku i morza Północnego, z tysiącami zwolenników kąpieli morskich. Od czasu do czasu wzbijały się w powietrze z dworców żeglugi powietrznej balony ste-