— Jules — mówiła — obiecał przyjść dzisiaj około południa. Zaprosiłam go na śniadanie.
— Więc wrócił? — spytała pani Ira, usłyszawszy imię narzeczonego córki, a usta jej rozchyliły się uśmiechem zadowolenia.
— Tak, wczoraj! — zawołała Ela, dodając zaraz z dumą w głosie: — Ukończył już budowę olbrzymich transformatorów nad ujętym w karby wodospadem Wiktorji, tak, że już cała Afryka środkowa ma zapewnioną energję elektryczną... Po śniadaniu zabiera mnie samolotem na wycieczkę. Pojedziesz z nami, matuchno?
— Niestety, nie mogę! — odparła pani Ira. — Wybieramy się na garden party do prezydenta. Będzie tam cały świat dyplomatyczny. Ojciec twój musi tam być.
— Ach — skrzywiła się Ela. — Nudne przyjęcie urzędowe! O ile weselej byłoby ci z nami, matuchno.
— Wierzę — westchnęła pani Ira.
W tej chwili znalazły się na przecięciu dwu ulic, i przystanęły na chwilę, zanim sygnał policyjny nie zapewni bezpiecznego przejścia przez jezdnię, gdy uszu ich doleciał szept wyraźny:
— O, pani — mówił szybko głos tajemniczy — pilnuj córki, oni chcą ją porwać!
Obróciły się obie zdumione. Niewątpliwie słowa te wymówił Chińczyk. Zdradzał to akcent, jak również okoliczność, że mówiący nie wymawiał
Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/98
Ta strona została uwierzytelniona.