Strona:Stefan Barszczewski - Czandu.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

głoski r. Śród przechodniów jednak widać było w tej chwili kilku Azjatów, skręcających na prawo i lewo, a wszyscy odwróceni byli tyłem do stojących kobiet, niesposób więc było rozeznać, który z nich szepnął tajemnicze ostrzeżenie. Przytem słowa wymówione były tak szybko, że pani Ira, której serce zabiło gwałtownie, nie miała pewności, ochłonąwszy, czy wogóle jej się tyczyły i czy istotnie je słyszała.
— Co sądzisz o tem, Elo? — spytała córki.
— Chyba to nie do nas mówiono — odparła zapytana. — Obróciłyśmy się natychmiast, a jednak żaden z tych przechodzących Azjatów nie spojrzał na nas. Nie, to złudzenie. Ale idźmy, matuchno, bo jezdnia już wolna, a Jules może czeka na nas.
Gdyby jednak pani Ira i Ela, rozglądające się dokoła, podniosły wzrok także na stopnie, wiodące ku chodnikowi ruchomemu, to spostrzegłyby tam przytuloną do barjery i wpatrzoną w nie wzrokiem pokornym, niemal błagalnym, wątłą postać młodego Chińczyka.
Ale nie spojrzały w tę stronę i szły dalej spokojne, przynajmniej pozornie, wkrótce zaś zapomniały zupełnie o tajemniczym szepcie, spostrzegłszy dorodną postać młodzieńca, śpieszącego ulicą.
Młodzieńcem tym, szukającym widocznie kogoś śród tłumu, był narzeczony Eli, Francuz, inżynier-elektrotechnik, Jules Lecrane.