lusza i odchodzę, myśląc o naszych pannach.
To jest Chicago.
Noc. Idę ulicą. Cisza. Nagle rozlega się po drewnianym chodniku tupot kroków szybkich, dwa światełka błyskają.
— Bęc, bęc! — dwa strzały.
Po przeciwległej stronie ulicy biegnie człowiek jakiś, skręca w zaułek i niknie. Za nim podąża drugi. Staje na rogu krętego, ciemnego zaułka.
Podchodzę: policjant i to znajomy.
— Halloh, sergeant! Co się stało?
— Spotkałem człowieka podejrzanego z zawiniątkiem w ręku, kazałem stanąć, a gdy nie usłuchał, strzeliłem za nim.
— Mogliście zabić!
— Trudno! Jestem stróżem prawa i porządku. Mój rozkaz jest wyrazem prawa. Kto go nie szanuje, niech cierpi. Jakże inaczej dałbym sobie radę z hołotą, która tu ścieka ze wszystkich stron świata?
To jest Chicago.
Przechodzę bulwarem. Po obu bo-
Strona:Stefan Barszczewski - Obrazki amerykańskie.djvu/42
Ta strona została uwierzytelniona.