drżeć, a z oczu puściły się obfite łzy. Komturowie ze zdziwieniem spoglądali na swego wodza.
— Co wam jest, panie? — zapytał hrabia Wende.
— Zaiste stosowna to do łez pora! — ozwał się okrutny Henryk, komtur człuchowski.
A wielki komtur, Kuno Lichtenstein, wydął wargi i rzekł:
— Otwarcie naganiam ci to, Mistrzu, bo ci teraz podnosić serca rycerzy, nie zaś osłabiać przystoi. Zaprawdę, nie takiegośmy cię przedtem widywali.
Lecz Mistrzowi wbrew wszelkim wysiłkom spływały tak ciągle łzy na czarną brodę, jakby w nim płakał ktoś inny.
Wreszcie pohamował się nieco i, zwróciwszy surowe oczy na komturów, zawołał:
— Do chorągwi!
Więc skoczyli każdy do swojej, bo bardzo potężnie przemówił, a on wyciągnął rękę do giermka i rzekł:
— Daj mi hełm.
∗
∗ ∗ |
Już serca w obu wojskach biły jak młoty, ale trąby nie dawały jeszcze znaku do boju.
Nastała cięższa może od samej bitwy chwila oczekiwania. Na polu, między Niemcami a armią królewską, wznosiło się od strony Tannenberga kilka odwiecznych dębów, na które powłazili