Byli to starcy, którzy krzyczeli po czasie
Językiem prawdy wiecznej: « Nieszczęsne młokosy!
« Miecz boskiej zemsty na was z nieba ciężko spada.
« Słuchacie głosów kłamstwa pożądliwem uchem,
« Opętani jesteście nieczystości duchem,
« Poprawcie się bo biada, stokroć na was biada! »
Ledwie zmilkli, ktoś przeszedł jak kłąb liści z szumem,
I w kształt ognia co z dymem wlecze się po ziemi
Zgniłym pniem lub drewnami wzbudzony mokremi,
Schylona jakaś długa przeciągła się postać.
« Stój nędzny » — krzyknął Wacław, jakby wspomnień tłumem,
Do życia przywołany. — « Stój! » krzyknął raz drugi,
« Choćbyś był i szatanem musisz kroku dostać!
« Kto ci dał moc kupczenia twym nędznym rozumem?
« Trujesz ludzi pod barwą zabawy, usługi;
« Plamisz im czystość duszy, obudzając chęci,
« Których nigdy dopędzić, uiścić nie mogą,
« Jak złodziej drzesz się w serca — wyrywasz z pamięci
« Wszystko co świętem mieli — świętość depczesz nogą!
« Szatanie czy człowieku! jeśliś twarz człowieka
« Oblekł, by zbrodnie szczepić, jeśli » — tu powieka
Odsłoniła źrenicę — nie było nikogo.
Wiatr tylko gałęź drzewa przeginał z daleka,
Słup głuchawo przy drodze skrzypił drogoskazu,
A cień do wytartego podobny obrazu,
Mknął się nagle przed okiem i przepadł gdzieś drogą,
Lecz wrażenie zostało — bo kiedy po chwili
Zamyślony do domu krok Wacław obrócił,
Pozór go jeszcze w myślach uwodzi i myli,
Stawał często i słuchał, jakby pieśń kto nucił.
Młodym był Wacław jeszcze — ledwie rok dwudziesty
I wiosen może kilka liczył w pasmie życia.
Młody i smutny ciągle — od ludzi pożycia
Jak od węża uciekał — z tej przyczyny? nie z tej?
Różnie twierdzą, bo trudna duszy jest zagadka.
Mówią tylko że kiedyś umarła mu matka,
Ale ją ledwie zaznać mogło chłopcze młodę.