Ale od czegóż zacznę! Niech na samym przedzie
Serce mu zajmie piękność nieszczęśliwa — blada!
Bądź co bądź — ja od czynów odstraszyć go muszę!
I duszą ma swe oczy i przegląda w duszę!
Umiem magnetyzować!
Cóż ztąd?
Poznasz w chwili
Tych, którym życie twoje chcesz ponieść w ofierze.
Ha! już mnie pierwsze drganie magnetyzmu bierze!
Na ciebie je przelewam — niech w kształcie motyli
Co prędko bawią oko i nigdy nie znudzą
Obrazy się mijają — rzucam ręką na cię.
Raz pierwszy, drugi, trzeci, w białej pięknej szacie
Czy nie widzisz osoby!
Nieznajomą, cudzą —
Ja przez mgłę tylko widzę — bo oko i ucho
Stępione już jest moje!
Głosy jakieś słyszę!
Wielki duchu, ty w słowa możesz ubrać cisze!
W moich piersiach jedynych, w wrzasku nawet głucho.
Płyńcie, łzy moje płyńcie, ostatki pociechy!
Gdy się dzień zabieli,
Ujrzycie lica blade w małżeńskiej pościeli,
Z niemi serce zastygnie, i ciężkie oddechy
Z ostatnią łzą skonają — pożałujesz córki
Smutek ci marszczki gniewu z czoła wypogodzi
Ale córki nie będzie, córki nie odrodzi —
Nie szukaj jej do koła, na rzeki i wzgórki