Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

się nad tą częścią miasta jakby jakaś tajemnicza półmgła wieków, jakieś senne, starcze dumanie. Potężny, brzemieniem lat ubiegłych przesycony nastrój spływał od bloków kamiennych wieżycowej baszty, drzemał po gzymsach i wnękach katedralnych wykuszy. Pod nogami dudniły czasem głucho płyty, zdradzając istnienie podziemnych lochów, a w skwarne dnie lata wydobywał się skądś z pomiędzy szczelin i przepuklin kościelnego dziedzińca szczególny, stęchlizną grobów przesiąknięty wyziew. Podobno niegdyś rozciągał się dookoła katedry cmentarz; dziś miejsce jego zajął zielony, trawą porosły wirydarz z kępami bukszpanu pod strażą kilku rozrzuconych cyprysów.
U węgła dzwonnicy, pod kamiennym słupkiem u wylotu uliczki siedziała jak zwykle stara żebraczka, Teklusia. Pomian pozdrowił ją skinieniem głowy, rzucając jałmużnę na podołek brudnej, pstrej od łat spódnicy.
— Bóg zapłać, panie — podziękowała zawiędłym głosem, podnosząc ku niemu zgasłe, okaprawiałe oczy. — A! To Wielmożny pan! Co to? Wielmożny pan chorował? Od kilku miesięcy nikt mnie tak jeszcze nie obdarował. Nie było mego dobrodzieja, nie było. Cosik wielmożny pan blady, hę? Pan Bóg może chorobę dopuścił?
— Nie było mnie przez parę miesięcy w mieście — wyjeżdżałem — zbył krótko pytanie. — A co tu u was słychać, Teklusiu? Jak przeszła Wielkanoc?
— At, jak zwykle. Wszystko odbyło się, jak co roku.