gdy przeczytasz to pismo, mnie już nie będzie pomiędzy żyjącymi i że nie potrzebuję się już krępować względami, z któremi zwykle w życiu ludzie się liczą. Zresztą nie mam innej drogi ni sposobu.
Gdybym zginął, proszę Cię i zaklinam w imię naszej wielkiej nieprzyjaźni, w imię naszego szczytnego antagonizmu — zaopiekuj się Amelją! Powierzam Ci Ją z pełną ufnością, pewny, że nadziei moich nie zawiedziesz, gdyż wierzę głęboko, że tylko Ty, tylko Ty jeden zdołasz Jej mnie zastąpić. Żegnaj!
Kazimierz Pradera.
Pomian, przeczytawszy list, nie odrywał odeń oczu. Ostatnie słowa wielkiego wroga brzmiały tak nieprawdopodobnie, że wpatrywał się w ich znak zewnętrzny niby w zawiły, fantastyczny hieroglif. Aż wyczuł na sobie ciężki wzrok Amelji.
Podniósł oczy.
— Pan skończył? — zapytała z odcieniem zniecierpliwienia.
— Tak, łaskawa pani.
— I nic mi pan nie ma do powiedzenia?
Utopił w jej twarzy badawcze spojrzenie; chciał przeniknąć do głębi tę dumną kobietę.
— Czy ona wie, o czem pisze Pradera? Czy domyśla się, jaki to rodzaj prośby?
Lecz w twarzy pięknej wdowy wyczytał tylko trwożny niepokój. Wtedy skrystalizowała się w nim nagła decyzja. Objął szczególnem spojrzeniem siedzącą naprzeciw kobietę i rzekł mocno:
Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/120
Ta strona została uwierzytelniona.