Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

Pomian przeniósł na chwilę spojrzenie na uroczą postać pani Amelji i mimowoli zadrżał. Wychylona z loży do pół ciała piękna wdowa pożerała oczyma wahającą się akrobatkę. Nagle uczuł, jak ręka jej ściska jego rękę i usłyszał szept słów jej dziwnych:
— Jaka ona wyczerpana! Ile ją będzie musiał kosztować ponowny wysiłek! O, co za rozkosz! Co za szalona rozkosz!
I odpiąwszy od piersi cudną, ponsową różę, rzuciła ją w stronę pasującej się ze słabością dziewczyny.
— Encore une fois, belle Esmeralde! — zabrzmiał wśród ciszy zaniepokojonej nagle widowni głos jej dźwięczny, altowy.
Róża i słowa podziałały magnetycznie: Esmeralda, przemógłszy obawę, spłynęła po raz czwarty w objęcia towarzyszki. Lecz heroiczny wysiłek pochłonął resztę jej sił; do skoku na sąsiedni rek nie była już zdolną; napół omdlałą musiano sprowadzić przy pomocy sznurów na arenę.
Pomian spojrzał na swą sąsiadkę.
— Nie należało jej zachęcać — rzekł z wyrzutem.
— Tak pan sądzi? — odpowiedziała, uderzając go oczyma pełgającemi dziką radością. — To właśnie było piękne!
— To właśnie było brutalne — poprawił z naciskiem.
— Pan dziś nie w humorze; w podobnym nastroju zostaje się w domu.
Milcząc, wsiedli do auta i odjechali. Pożegnanie