postacie dwóch mężczyzn. Pomian zaniepokoił się; bystre, sokole jego oczy nie dostrzegły przeciwnika.
— A gdzie Pradera? — zapytał półgłosem.
Tymczasem sekundanci wymienili chłodny, ceremonjalny ukłon. Na twarzach obu przybyłych znać było silne wzruszenie.
— Coś zaszło — pomyślał Pomian, podchodząc ku nim szybko.
— Panowie! — rzekł zmienionym jakimś głosem jeden ze świadków Pradery. — Musicie wybaczyć spóźnienie... Zaszła przeszkoda... Kazimierz Pradera nie żyje...
— To niemożliwe! — krzyknął Pomian, wysuwając się naprzód.
— Niestety — to smutna prawda. Minister, Kazimierz Pradera niespełna pół godziny temu zginął śmiercią gwałtowną, zamordowany ręką nieznanego złoczyńcy. Panowie! Bez względu na stosunek wasz do niego, uczcijcie pamięć niezwykłego człowieka!
Pomian blady jak płótno zdjął machinalnie kapelusz; inni poszli za jego przykładem. Zapanowało długie, przygnębiające milczenie. Po chwili grupka złożona z sześciu mężczyzn ruszyła powolnym, ociężałym krokiem ku czekającym pojazdom. Po drodze Pomian kilkakrotnie zatrzymywał się; wzrok jego błędny, jakby zdziwiony czepiał się konturów drzew, wałęsał bezradnie po krzewach, tężał nieruchomo w przestrzeni. Napół przytomnego wsadzono do auta.
Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.