Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.

nemi rękoma i z blagierską nonszalancją, jakgdyby chodziło o ocenę zbiorku kabaretowych piosenek, lub arabskich awantur jednego z naszych najserdeczniejszych wesołków. Poprostu, bez ceremonji i wielkiego zachodu streszczało się utwory i to w sposób nieudolny, często błędny lub wręcz opaczny, zaopatrując te mizerne i nie dające najmniejszego pojęcia o dziele artysty skróty w jakiś banalny lub złośliwie płytki komentarz.
Ze zdumieniem odczytywałem nieraz te „recenzje“ i „oceny“, pisane typowym, dziennikarskim żargonem, pełne błędów, przekręceń tekstu i grubjańskich zaczepek.
Najkomiczniejszem ze wszystkiego było drapowanie się w bezstronność i przedmiotowość. Ci zdawkowi i trywjalni poławiacze szczególików zewnętrznych, wypisujący gorliwie z utworów Wrześmiana wszelkie rzekome usterki i potknięcia, a przemilczający z umysłu to, co tchnęło poezją głębi i piękna, zastrzegali się uroczyście, że nie czynią tego dla jakiejś małostkowej i czczej szykany.
Niektóre z tych artykulików dławiących się nadmiarem własnego jadu były dla nas obu źródłem nieustającej wesołości. Bawiły nas zwłaszcza sprzeczności, w jakie popadali panowie recenzenci; jedna taka ocena zdawała się zwalczać wprost drugą, lubo obie schodziły się na bratnim terenie niechęci do Wrześmiana.
Tak np. jeden z nich, uznawszy twórczość mego druha za chorą, utrzymywał z powagą diagnosty, że