Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/166

Ta strona została uwierzytelniona.

współczesnego mu Meyrinka. Wrześmian był tym i tamtym, tamtym i owym, był nimi wszystkimi potrosze — tylko nie sobą, tylko nie Wrześmianem. Bo i jakżeby inaczej być mogło? Gdzieżby też u nas coś podobnego?...
Wrześmian czytał przygodnie te elukubracje i uśmiechał się. Były z jednej strony zbyt zjadliwe, by je brać za wyraz szczerego przekonania, z drugiej zbyt płytkie i jednostronne, by się z niemi liczyć. W każdym razie świadczyły o tem, że go zauważono i to — z niemiłem zdziwieniem.
Chociaż się o to nie starał wcale, skupiła się koło niego mała, ale doborowa gmina duchowa, której został przewodnikiem. Kilka jednostek wybitnych, o strukturze duchowej głębokiej i skłonnej do mistycznego na świat spojrzenia, otoczyło go życzliwą opieką. W słońcu tej przyjaźni talent jego niezwykły dojrzał i rozwinął się w pełni. Lecz zamiłowanie do życia samotnego i izolacji wzrastało z rokiem każdym i rozluźniało węzły towarzyskiej zażyłości. Równocześnie brak bezpośrednich „chwytów“, jakich każdy ambitny człowiek dokonywać musi w łonie życia, jeżeli pragnie wybić się na jego powierzchnię, spowodował, że przestano się nim zczasem zajmować. Od szeregu już lat Wrześmian milczał i nie ogłaszał swych utworów. Odciąwszy się od ludzi czterema ścianami mieszkania gdzieś w podmiejskiem ustroniu, zniknął niemal zupełnie z widowni świata.
Szanując jego wolę, nie narzucałem mu się od dłuższego już czasu swojemi wizytami, jakkolwiek lu-