— Twoja własność? — rzuciłem naiwne pytanie.
Uśmiechnął się.
— Duchowa. Nikt mi jej dziś już nie wydrze. Cha, cha, cha! Gdyby jej lekkomyślny właściciel teraz powrócił i zechciał tu zamieszkać, „straszyłoby“ w tym domu. Niebezpiecznie jest mieszkać w przestrzeni wypełnionej po brzegi ludzką myślą.
— Mówisz dziwnie — szepnąłem, wodząc oczyma po alei żałobnych krzewów wiodącej do drzwi wchodowych, po frontonie trójkątnym domu, po błyszczących w refleksach miesięcznych szybach.
— Słyszysz szept wodotrysków? — pytał zniżonym głosem. — Fontanny dżdżą cicho, fontanny...
— Pieśń wody — dopowiedziałem, poddając się nastrojowi.
Wrześmian wyciągnął rękę w stronę milczącej willi.
— Oni są tam już wszyscy — mówił powoli, z namysłem. — Czekają na mnie... Lada dzień wezwą mię do wnętrza...
— O kim mówisz? — spytałem zdumiony.
— Ci ludzie — te twory — dzieci mojej myśli, dla których porzuciłem słowo, by je wcielić w kształty, by one żyły.
— To obłęd!
— To wyższa rzeczywistość — to słowa, które się stały ciałem...
— To wampiry oszalałej myśli!
— Być może to upiory... Lecz że są pierwszą
Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.