Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

zaglądał. Przed wiekami stanowiła podobno punkt wyjścia i zarodek późniejszego miasta — dziś zeszła do poziomu podmiejskiej suburry, zamieszkanej przez żywioły niepewne i mętne.
Spodem gliniastego urwiska, na którego zboczach rozsiadły się teraz domki kryte gontami lub ogniotrwałą papą, szło przed laty koryto rzeki; dziś miejsce jej zajął sypki, brudnożółty trakt, wijący się kręto pomiędzy budynkami, porosły tu i tam kępami wikliny; łożysko rzeki przesunęło się na północny zachód, a wślad za niem przeniosło i tętno miasta.
Pomian szedł powoli ulicą Studzienną, która, przerzynając nawskos całą ścianę urwistego zbocza, przecinała się po drodze ze wszystkiemi ważniejszemi uliczkami i zaułkami dzielnicy...
W powietrzu wisiała rozpylona złotordzawa, jesienna pomgłać słońca. Z kominów wydobywały się gęste, kłaczaste dymy i, ścieląc się ponad dachami, napełniały przedmieście swędem. Tumany kurzu, wzbite przez wozy i furgony, wirowały w słońcu szaremi zwojami i tamowały oddech...
Minąwszy trzecią zrzędu poprzeczkę, zatrzymał się u wylotu wąskiej, w pancerze parkanu ujętej uliczki. Coś go w niej uderzyło. Spojrzał na tabliczkę, przybitą do słupa u wejścia w zaułek, i przeczytał: — „Ulica Ptasia“. —
Nie analizując bliżej uczuć, które go nagle obiegły tłumem, zmienił dotychczasowy kierunek i zaczął piąć