Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/181

Ta strona została uwierzytelniona.

się w górę ciasną, zamkniętą z obu stron deskami dróżką.
— Iście ptasi tor — myślał, rozglądając się ciekawie dokoła. — A jednak nie wydaje mi się całkiem obcy. Mam wrażenie, że nie po raz pierwszy tędy przechodzę. Tę jarzębinę, wysuwającą gałęzie przez szczerbę w parkanie, przypominam sobie. Jej samotność wśród szarzyzny otoczenia już mię raz zastanowiła...
W pewnem miejscu parkan skończył się, a zaczęła się linja domów starych, parterowych, półzapadłych w ziemię. Otaczały je podwórka brudne, cuchnące mydlinami, urozmaicone tu i tam drzewinami o suchotniczym wyglądzie.
— Beznadziejność! Że też ludzie mogą tak bytować! — zdumiewał się, odwracając oczy ze wstrętem w stronę drogi, przed siebie.
Po 10 minutach linja domostw urwała się, przechodząc w podwójne pasmo pustych, marną trawą porosłych wygonów. W górnym końcu jednego z nich, po prawej zarysował się samotny kompleks zabudowań.
Podszedłszy bliżej, spostrzegł, że stanowią zamkniętą całość okoloną sztachetami i żywopłotem. Mały mostek łączył furtkę wchodową z uliczką; nad furtą na łukowatej wywieszce widniał napis:
— „Przytułek dla starców i ubogich“.
Spojrzał w jedno z okien najbliższego budynku. Blask szyby uderzonej rzutem zachodzącego słońca obudził zatarte wspomnienie: ożyło nagle w jaskrawych barwach. Przypomniał sobie teraz, skąd zna to ustronie;