Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

tuację Pomian. — Na świecie jest dużo słońca... Zbliżamy się do pałacyku przy ul. Jasnej...
— Tak — potwierdził chrapliwym głosem śpiący — zbliżamy się do domu przy ul. Jasnej...
— Co tam widzisz?
— Przechylony przez parapet loggji widnieje zdaleka...
— Kto? — nastawał sugestjoner.
— Człowiek w wieczorowym stroju, w białej kamizelce... Ten wstrętny, brutalny cynik, błyskający ku mnie szkiełkiem monokla...
— Dalej! — zachęcał Pomian. — Dalej! Co czynisz? Co zamierzasz?
— Wytrącić mu trzeba to szkiełko, wyrzucić ze ślepia! Niechaj dłużej nie szydzi ze mnie! Zedrzeć z niego tę kamizelkę, oskubać z piórek tego eleganta!...
Zapadło znów milczenie. Tylko pierś Szantyra podnosiła się szybko, a oddech stał się krótki i świszczący.
— W ręce ściskam nóż — wyznawał po chwili przerwy — dobry, tęgo wyostrzony nóż ogrodnika. Idę prosto przed siebie. Niesie mnie moc ciemna, nieznana — czuję w sobie siły olbrzyma; nic mi się nie oprze... Ten mur?... Fraszka!... Wspinam się po gładkiej ścianie jak mucha, wdzieram jak lunatyk... Nic mnie już nie wstrzyma... A szczęście mi sprzyja; nikt nie widzi: ulica pusta — jak wymiótł... Jestem już w ogrodzie po drugiej stronie... Dotychczas mnie nie zauważył; pali dalej spokojnie cygaro odwrócony ode mnie... Dzielą nas od siebie zaledwie 3 metry... Głup-