Pomian opuścił dworzec i w zamyśleniu poszedł szeroką, w dwa rzędy lip ujętą ulicą Kolejową.
— Tak tedy wszystko skończyło się — myślał, mijając powoli zabudowania dworca towarowego. — Oto epilog. Jakżeż odmienny od tego, jaki przypuszczałem jeszcze pół roku temu! A zatem właściwym sprawcą zamachu jestem ja — nikt inny, tylko ja! Szantyr rozwiał aureolę tajemniczości, która dotychczas otaczała zgon ministra. Prysła jak bańka legenda o interwencji sił wyższych. I dziś stoję samotny ze swym straszliwym czynem. Nikt się nim ze mną nie zechce podzielić! Nikt, nikt! Odpowiadam za wszystko ja sam. Co za ruina!
Zatrzymał się i usiadł na jednej z ławek. Z mgławicy ubiegłych dni wyłonił się ponury cień ręki kapłańskiej wzniesionej do błogosławieństwa...
— Cha, cha, cha! Ten cień miał kontury Kozła-Bafometa!
— Umbra benedicentis Maledictus adumbratur[1] — przypomniały się słowa, ilustrujące diaboliczną projekcję.
— Cha, cha, cha! Oto symbol mojej działalności na tej biednej ziemi! Oto odwrotna strona moich „szczytnych“ poczynań! Oto rewers mojej ideologji! Symboliczny sprawdzian jej etycznej wartości!... Kto wie, może Pradera miał słuszność? Może to ja uległem okropnej pomyłce? Może życie musi już być takiem?
- ↑ Cień (ręki) błogosławiącego rysuje (postać, kontur) Przeklętego (t. j. szatana Bafometa).