Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/195

Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz nic z tego! On im wskaże rzeczywistego mordercę. Wyda się dobrowolnie w ich „sprawiedliwe“ ręce. Uwierzą mu. Muszą uwierzyć. Ma na to „dowody“.
Spojrzał na mały swój pakunek starannie związany szpagatem i uśmiechnął się,
— Oto corpus delicti. Oto mój finał i mój los!...
Opuścił ławkę, przeszedł przez Kasztelańską i wstąpił do sklepu z kwiatami. Tu wybrał parę chryzantem i kilka herbacianych róż.
— Jej ulubione kwiaty; ta mocna, demoniczna kobieta kochała się w subtelnych barwach i woniach. — Wskoczył do przejeżdżającego tramwaju i niebawem znalazł się w bramie cmentarza Głównego...
Nad miejscem wiecznego spoczynku unosiła się jeszcze poranna mgła. Przejrzyste jej żgła okręcały się dookoła trzonów stel grobowych woalami smutku i żałoby. Inne, niby wyciągnięte wstęgi, snuły się wzdłuż cmentarnych alej ciche, samotne, tułacze...
Było pusto. Nikt o tej wczesnej godzinie nie odwiedzał zmarłych.
Pomian skręcił w uliczkę drugą na prawo i zatrzymał się przed jej grobem.
Wyglądał pięknie. Genjusz śmierci pochylony w zamyśleniu nad mogiłą miał słodycz smutku niewysłowioną. Tulipany w doniczkach przyniesione przez kochanka tydzień temu dotychczas nie powiędły; ich