Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/201

Ta strona została uwierzytelniona.

chodnim jego rubieżom. Nad miastem unosiła się miedziana omrocz kurzu i dymów. Zanurzone w niej niby w ciężkiem, roztopionem złocie wieżyce kościołów, banie cerkwi i cylindry kominów rysowały się na turkusowem tle nieba w konturach zatartych, zgaszonych, napół wizyjnych. Po skwerach, wzdłuż alej parkowych, po ogrodach strząsał wiatr jesienny ostatnie liście, odsłaniając światu kośćce drzew czarne, sztywne i sieroce. I szły od tych drzew na miasto żałość i melancholja... W atmosferze drzemało coś niby ważkie, przebolesne zamyślenie. Po ulicach tułał się smutek — przechodzień bezimienny, snuły zdane na łaskę wichrowego losu wiotkie przędze „babiego lata“, chwiały w sieci przeplotów druty kolei elektrycznej...
Na gładkich, lśniących taflami białego marmuru stopniach terasy u wejścia do gmachu Sprawiedliwości zaczerniała postać Pomiana. Szedł szybkim, nerwowym krokiem. W pewnej chwili drgnął, przystanął i zaczął nasłuchiwać... Wybijały dwunastą w południe miejskie zegary. Zaczął ratuszowy, podjął arję farny, potem zagrał marjacki, po nim, inne pokolei... Ostatni, niby dalekie westchnienie ulgi rozbrzmiał głos dzwonów na Dębinowej Kępie...
— Dzwony Bugaju — przemknęła dziwna myśl i sczezła zgaszona przez bezpośredniość chwili.
Pożegnał spojrzeniem zalane przez słoneczną roztocz miasto i wszedł do wnętrza sądowego gmachu.
— Pan sędzia śledczy, Góralski, przyjmuje? — zapytał, podchodząc do loggji woźnego.