Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

niby refren natrętnej piosenki: po raz pierwszy w wigilję tragicznego dnia w domu Rudzkich, po raz drugi na pół godziny przed niedoszłem spotkaniem. Jak uparta wizja, wywołana skojarzeniem ponurych obrazów, wyłaniały mu się teraz na ekranie wspomnień biały, niepokalany gors koszuli premjera ujęty w ramy białego, pikowego giletu, który przywdział na swój ostatni five o’clock u Rudzkich i równie biała, śnieżno-biała kamizelka nieznajomego, który znienacka pozdrowił go na ulicy. Czego ten człowiek mógł chcieć od niego w owej chwili, gdy szedł bić się z Praderą? Dlaczego uśmiechnął się doń tak życzliwie?... Ten człowiek, ten śmieszny człowiek...
Po miesiącu wczytywania się w szczegóły dochodzeń uczuł Pomian, że „afera Pradery“ działa nań jak haszysz; im dalej zapuszczał się w jej labirynty, tem silniej pociągała go ku sobie jej tajemniczość, tem potężniej pieniło mu się w duszy zielsko trującego zaciekawienia. Ze złowieszczą pasją zagłębiał się w podziemne korytarze złej sprawy, z jakiemś wyjątkowem natręctwem angażował się w ciemne jej zaułki, nie bacząc na możliwe następstwa. Nieznacznie a pewnie zawiązały się silne i wiśne korzenie zabójczej manji: zaczął wczuwać się w obecny stan psychiczny mordercy...
Przypuszczalną dominantą jego musiało być uczucie strachu przed odkryciem. Stąd wieczna czujność i ciągłe pilnowanie siebie na każdym kroku; jeden gest nieostrożny, jedno słowo zbędne mogło zdradzić. Dlatego zasadniczym wskaźnikiem postępowania po-