Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.
PRELUDJA.

Od trzech tygodni prawie dzień w dzień powtarzały się te „historyjki“. Z pozoru wyglądały niewinnie niby psoty pustego łobuza wyprztykującego skądś z za krzaka papierowe gały prosto w nos znienawidzonego mentora — takie sobie błahe, nikomu właściwie nie szkodzące figle. Tak, tak — zapewne. I Pomian nie byłby przywiązywał do tych drobnostek większej wagi, gdyby nie podziemne, głęboko od posad duszy płynące przeczucie, że są one zapowiedzią czegoś poważniejszego. Jakaś organiczna, o doświadczenie lat ubiegłych oparta a półświadoma pamięć ostrzegała przed czemś, co przyjść miało po tych niewinnych preludjach.
A zaczęło się istotnie od dość śmiesznych objawów. Kto inny, mniej wrażliwy na tego rodzaju odchylenia od normy możeby tego nawet nie zauważył — Pomian spostrzegł wlot, że nie wszystko w porządku.
Któregoś dnia zaobserwował pewien charakterystyczny szczegół w rozmieszczeniu sprzętów w pracowni. Zwykle panował tu iście artystyczny nieład i zupełna, niekrępowana niczem swoboda; tego dnia wszedłszy po obiedzie do swego sanktuarjum pracy, ze zdziwieniem stwierdził wzorowy, prawdziwie burżuazyjny porządek: krzesła poustawiane parami pod ścianą jak