skoczyć znienacka „błaznującego sztubaka“. Parę razy dziennie w rozmaitych porach wpadał nagle do pracowni, obejmując wnętrze badawczem spojrzeniem. Lecz i ta metoda zawiodła. W pokoju nie zastawał nigdy żywej duszy; drzemały tylko jak zwykle po kątach rozproszone sprzęty i wałęsały się po biurku rozrzucone w nieładzie notatki i rękopisy...
Aż pewnej nocy, gdy zmęczony długą lekturą zasnął na parę godzin, nagle zdało mu się, że ktoś chodzi w sąsiednim pokoju. Zerwał się z łóżka i z zapaloną świecą rzucił się ku pracowni...
Nie było nikogo. Pełzały mu tylko u nóg czarne, pokraczne cienie przedmiotów. Lecz gdy spojrzał przypadkiem w zwierciadło, wychyliła się ku niemu z jego szklannych głębin czyjaś twarz: szerokie, zmysłowe usta poruszały się ruchem mlaskającym żwacza, obrzękłe i krwią nabiegłe lewe oko przymrużało się z diaboliczną filuterją, a od czarnej jak kruk czupryny aż po linję opuszczonych ku dołowi wąsów zbiegały ustawicznie nerwowe fałdy dreszczy.
— To on! To on! — zakrzyczało coś w nim, budząc uśpioną świadomość.
— To ty! To ty! — odparował głos drugi.
Świeca wypuszczona z drżących palców upadła na posadzkę i zgasła. Wśród absolutnej ciemności gnany kańczugami trwogi dopadł drzwi, zatrzasnął je za sobą i poomacku ubrawszy się, wyszedł na miasto...
Wróciwszy do domu nad ranem, długo studjował swoją postać w wielkiem, stojącem lustrze w salonie.
Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.