Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.

I wyciągnęła ku niemu ręce.
— Przyszłam dziś wcześniej niż zwykle, bo wolałam przyjść tutaj. Zmęczyła mię już ma rola w kaplicy — dodała z rozkosznym uśmiechem, kładąc mu obie ręce na ramionach. — Dziś pragnę być tylko Weroniką, twoją Weroniką. Zapomnij na chwilę o siostrze i służebnicy Pana!...
Szybkim, nieznacznym ruchem rozchyliła zakonną szatę.
— Pocałuj! — szepnęła, mrużąc szatańsko cudne oczy. — Pocałuj tutaj!
I podała mu ku ustom śnieżne, twarde grona swych piersi.
Krew zalała mu oczy. Szaleństwo żądzy zakipiało w żyłach miłosnym wrzątkiem. Nachylił się ku cudowi jej łona i przez chwilę chłonął nozdrzami jego woń dziewiczą. Wtem sprzeciw surowy jak stal odepchnął go od niej żelazną ręką.
— Nie, nie! Nie wolno! — zawołał, pasując się w nieludzkim wysiłku. — Nie! Nie! Nie chcę! Nie chcę!...
I zasłoniwszy ręką oczy opętane bielą jej ciała, wypadł z pokoju na korytarz. W którychś drzwiach na dole ktoś go chwycił mocno za kołnierz.
— A tuś mi, ptaszku?! Czego to szukasz pociemku?
Poznał głos Józefa. Sługa świecił mu latarką w oczy.
— Czegoż to zakradasz się do domu o zmierzchu,