Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/64

Ta strona została uwierzytelniona.

uśmiech zadowolenia nie schodził z warg jego soczystych, zmysłowych, silnie nazewnątrz odwiniętych. Prześmigając jak czółenko tkackie bez przerwy między „ladą“ i kantorkiem a bocznemi ubikacjami na prawo i lewo od „salki recepcyjnej“, nucił falsecikiem nastrojonym na górny ton jakąś nieokreśloną melodję. Ucho wrażliwsze mogło po pewnym czasie dopiero wyróżnić w niej dwa sprzeczne motywy: hulaszczy, wesoły, niefrasobliwy i coś jakby z marsza pogrzebowego. Piosenka Kuternóżki trąciła nutą stypy.
— Halo, chłopcy! — krzyknął, przerywając arję. — A ostrożnie tam z tym feretronem! Uważaj, Grzesiek, do stu djasków Pańskich, jak niesiesz! Poutrącacie skrzydła aniołkom, niezgrabiasze! Prawdziwie złocone, rzeźbione skrzydła!... Baczność, Piotruś!... Odsuń obraz trochę na prawo od krzyża procesyjnego, bo porysuje ramieniem twarz Madonny z kretesem! Tak, tak! Teraz dobrze. Figury św. Antoniego z Padwy i św. Franciszka ustawić tutaj po bokach! Tak. Niech dekorują oba flanki. Doskonale! Dalej żwawo! Statuę św. Weroniki z drzewa lipowego, z postumentem i drążkami do noszenia w czasie procesyj eksponować tam w górze na podstawce. Ostrożnie, Pietrek! Bo wyrwiesz jej z rąk chustę! Tę śliczną, w koronki rzeźbioną chustę, której wykonanie kosztowało mnie kilkadziesiąt złotych, nicponiu! Cóżby robiła bez chusty? Diavolo maledetto del Christo! — zaklął zcicha, obserwując robotę. — Nie poprawiaj tam nic więcej, nie przesuwaj, bo runie z góry!