Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/67

Ta strona została uwierzytelniona.

dza ostre i ponure łączyły w stylowym sojuszu fanatyzm religijny z zakapturzonem okrucieństwem, oczy czarne, głęboko osadzone w czaszce, gorzały posępnym ogniem. Potężne znać musiały być namiętności, które niegdyś wstrząsały tem herkulicznem ciałem i straszliwą walka, którą przyszło mu z niemi stoczyć, zanim opanował wszystkie i wziął na postronki stalowej swej woli. Ten ksiądz nieprzeciętny musiał być „ciężkim“ dla siebie, lecz ciężkim i dla drugich. Bo w wichrzycy wewnętrznych zmagań snadź schropowaciała mu dusza. Padał od niego cień średniowiecza wylęgły w rozpięciu olbrzymich skrzydeł szatana, wionął chłód gotyckich tumów i długich, zimnych, klasztornych korytarzy...
Kuternóżce na widok gościa pokraśniała twarz z zadowolenia. Cały w uśmiechach, promieniejący od szczęścia rzucił się na spotkanie:
— Co za zaszczyt niespodziewany! Co za miła siurpryza: sługa najniższy ks. prałata, dobrodzieja mego! Sługa najniższy! Witam najuprzejmiej w niskich progach moich! Proszę, proszę bliżej! Może tu wygodnie na fotelu?
I wśród nie ustających na chwilę ukłonów i czołobitności wskazywał mu antyczne, rozłożyste karło wydobyte skądś z kąta.
— Pochwalony Jezus Chrystus! — odpowiedział lakonicznie ksiądz na potok pozdrowień i posunął się powolnym, ciężkim krokiem od drzwi w głąb sklepu.