Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/84

Ta strona została uwierzytelniona.

nionym akordem i wypełniła sobą po brzegi chwilową przerwę. Procesja ruszyła w dalszą drogę...
Tak szli od stacji do stacji wśród modłów, psalmów i pieśni, wspinając się na coraz to wyższe kondygnacje wzgórza. Długi, czarny wąż ludzki wił się wielokrotnym przegubem po zboczach klasztornej góry, krzepł w chwilowem stężeniu i znów pełzał ku wyżom... Tymczasem słońce zwisło na krańcach horyzontu i oparło ogromną, czerwoną pawęż o jego podnóża. Posępne, stalowosine złoża chmur rozciągnęły się nad niem kształtem ławicy i odcięły od reszty nieba. Więc konało samotne pod osłoną kirów...
Droga dobiegała końca. Już gorzał w szkarłacie zachodu szczyt Golgoty nagi, skalisty, z trójcą krzyży. Promienie dogasającego słońca otoczyły je ponurą glorją i krew zdawała się ściekać z rozpiętych ich ramion. I stały w posoce agonji trzy drzewa męki, kaźni i sromu i wygrażały niebu kikutami uschłych rąk. Jakieś duże, żałobne ptaki, które usiadły im na barkach, lśniły zdaleka w pokrwawiu słońca czarnometalicznym połyskiem skrzydeł...
Siostry zakonne zaintonowały „Stabat Mater“. Jakby wywołany słowami gorzkiej pieśni, zerwał się skądś od parowów wiatr i przeszybowawszy chyżym przelotem przez Kalwarję, zapadł gdzieś po tamtej stronie góry w ogrojcowym jarze. Od miasta nadpłynęły dźwięki zegarów: biła godzina szósta. Ludzie poklękali. Ks. Dezydery przystanął i wzniósł rękę do błogosławieństwa. W promieniach żegnającego świat słońca