Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/85

Ta strona została uwierzytelniona.

ręka ta rzuciła na drogę cień ogromny, daleki w zasięgu i nasycony czernią. A kontur jego był dziwny: na piasku ścieżki zarysował się ostro profil kozła; wytknięta w przestrzeń para rogów wyzywała do walki, garbaty nos z wykrojem ust pod spodem poruszał się z wyrazem sardonicznego szyderstwa, przedrzeźniała się światu kosmata broda...
Benedico vobis! — błogosławił kapłan...
Szmer powstał w szeregach orszaku.
— Co to?! Popatrzcie tam, na ścieżkę!...
Zobaczyli złowieszczy cień. Ks. Dezydery rzucił okiem na widmo swej ręki i natychmiast opuścił ją wdół. Lecz spostrzegł się za późno. Ludzie z czoła pochodu ujrzeli już szatański wizerunek, i podawali sobie wiadomość z ust do ust. Po chwili wiedzieli wszyscy. Po tłumie procesyjnym przeszedł niesamowity lęk i groza. Wśród ostatnich akordów dogorywającej pieśni odezwały się nagle histeryczne łkania kobiet. Jakieś dwie mniszki wybuchnęły spazmatycznym śmiechem i tocząc z ust pianę, rzuciły się w konwulsjach na ziemię. W tej chwili słońce zgasło. Gwałtowny zmrok runął od zachodnich rubieży świata i zalał poćmą przestworza. W wąwozach rzecznych zawył wicher i przypuścił szturm do ogrojca. Zakręcił piaskiem ścieży, zawrócił piekielnego młyńca i zaczął borykać się z szkieletami drzew. Ze świstem wiatru i skrzypem rozchwierutanych konarów mieszały się krzyki mężczyzn i jęki kobiet. Przy blasku zapalonych nagle pochodni ujrzano, jak krzyże golgotowe z głuchym trzaskiem zwaliły się na ziemię;