zwycięski orkan porwał ich odłamki i siepnął niemi o wystercz skalną na zboczu drogi. Na kirach nieboskłonu zaświtał krwawy zygzak piorunu i wśród ogłuszającego huku uderzył w wieżę farnego kościoła.
— Boże, bądź nam miłościw! — szeptały zbielałe wargi. — Boże, zmiłuj się nad nami!
Zwinięte w kabłąk postacie wiły się w skurczach nerwowego ataku na ścieżkach i u stóp kapliczek, tarzały się w konwulsyjnych podrzutach po spychach wzgórza, staczały bezwładem rzeczy martwych w gardziele parowów. Popłoch i rozprzężenie wtargnęły dzikim zastępem w łono ludzkiej rzeszy, wybladły strach rozszerzył źrenice, zakłańcał zębami. Rzucili się do ucieczki...
Smagani biczami dżdżu, olśnieni blaskiem błyskawic, odurzeni hukiem gromów pędzili ludzie naoślep przed siebie, potykając się o ciała leżących, przewracając na kamieniach, tłukąc o pnie drzew. Wśród nieprzeniknionych ciemności długo jeszcze rozbłyskiwał ogród klasztorny ogniami żagwi migających to tu, to tam w szalonej gońbie rozpętanych świateł. A koło godziny dziesiątej w nocy, gdy już przeszła burza i ścichły pioruny, wyruszył z opactwa O. O. Bonifratrów furtą do ogrodu zastęp ojców z latarkami. Przy nikłem świetle lampek i kaganków szukali na szkarpach ogrojcowych zabłąkanych braci i omdlałych sióstr. I znaleźli kilkoro.