Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.
ŚWIĘTOKRADZTWO.

Smutno upłynęły tego roku święta Wielkiej Nocy. Złowieszczy cień drogi Krzyżowej zda się padł i na dnie Zmartwychwstania, przesłaniając żałobą słoneczne ich szlaki. Nie było wesela w ludzkich sercach i ponuro jakoś grały wielkanocne dzwony...
Minęły święta, minął kwiecień i zawitał maj. Po sadach zakwitły jabłonie i grusze, stanęły we wiosennej krasie drzewa śliw. Z ogrodów płynęła słodka woń czeremchy, zapachniały bzy. Rok zapowiadał się dobry, chłopstwo z okolnych wsi wróżyło rzęsny plon...
Około połowy miesiąca spadła mszyca i rudą rdzą przeżarła kwiaty i warzywa. Jakieś obrzydliwe robactwo rzuciło się na drzewa owocowe i w ciągu kilku dni zniszczyło nadzieje sadów.
Gdzieś pod koniec maja pojawiły się na przedmieściach podejrzane włóczęgi, ohydne dziady proszalne i zalały trędowatą, schorzałą zgrają podmiejskie zaułki i gospody. Zwłaszcza na „Bugaju“ zaroiło się od tego plugastwa w sposób niebywały. Przedmieście sprawiało wrażenie panopticum, w którem wystawiono na pokaz wszystkie potworności i całą ohydę ludzkiego ciała. Z każdej niemal uliczki wychodziły na spotkanie postacie okrutnie okaleczałe, bez rąk, bez nóg, z garbami