na powykręcanych śmiesznie kręgosłupach, bez nosów, z wygniłemi jamami ust, na każdym prawie zakręcie witały przechodnia mordy pół ludzkie, pół zwierzęce, rozświecane dzikim, gorączkowym błyskiem zakaprawionych ślepi, wyciągały się po jałmużnę potworne łapy, wybujałe do rozmiarów łopat obciągniętych skórą barwy szaropopielatej. W pyle gościńców, na stopniach kościołów i przed furtą cmentarną wystawali żebracy chorzy od lat na elefantiasis, zniekształceni przez straszliwy przymiot i zdaleka cuchnący, włóczęgi owrzodzone na całem ciele, ostrzegające na kilkanaście już kroków smrodem łachmanów, obieżyświaty zatracone, którym krew toczył powoli jad zaszczepiony przez uliczną Wenerę...
Rozłaziło się to ludzkie robactwo po domach, ogrodach, po przydrożnych zajazdach i austerjach, obozowało na wygonach lub podmiejskim majdanie, przemycało się nocą do stodół i szop, tuliło po strychach, pod okapami.
Gdy pod koniec miesiąca nastały gwałtowne upały, nędzarze ci otaczali tłumnie studnie, wyrywając jedni drugim z rąk wiadra i stągwie. W blaskach majowego słońca perliły się srebrzyste bryzgi wody rozlewanej rozrzutnie przez przybłędów, obluzgując ich rany i spłókując wrzody. A gdy zaspokoiwszy pragnienie, chore włóczęgi odstępywały nareszcie od studzien i fontann, pozostawały po nich niby pamiątka na zrębach cystern i wargach konch gruzły jadowitych wybroczyn i gęstej zielonawożółtej, ropy...
Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.