Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/94

Ta strona została uwierzytelniona.

Wkrótce na całem przedmieściu rozszalała opętana gońba flagellantów. Hordy zziajanych, ociekających własną i cudzą krwią ludzi, z podniesionemi do ciosu pętlami sznurów i rzemieni przewalały się z jednego kąta Bugaju w drugi. Z żarem żądzy w obłąkanych oczach wystawiały niewiasty swój biały srom pod uderzenia ważkich, nielitościwych rąk męskich, z niewysłowionem uczuciem lubieży czuły na swych skatowanych piersiach, plecach, lędźwiach moc ich dziką, okrutną, nieubłaganą, tę samą moc, co kiedyindziej miażdżyła im łona w przesłodkim uścisku ramion i przygniatała ciężarem bioder w pieszczotach łóż... Bo poprzez mękę kaźni zrodziła się rozkosz...
Na stopniach kościółka, na tle ciemnej zieleni dąbrowy stał z krzyżem w dłoni ks. Dezydery. Stał olbrzymi, posępny i wodził ponurem, zamyślonem spojrzeniem po biczowniczej zgrai. Na twarzy surowej, nieprzeniknionej ni cienia wahania, ni śladu wątpliwości: kamienna, nieubłagana maska...
Z młodego zapustu wyszła ku niemu gromadka sióstr zakonnych i uklękła na podwórcu kościelnym. Smukła, niezwykłej urody mniszka wystąpiła z grona towarzyszek i powolnym, majestatycznym krokiem zaczęła iść ku stopniom kościoła.
— Siostra Weronika! — poszedł szmer po tłumie — Siostra Weronika!
A ona, stanąwszy na progu świątyńki, podawała prałatowi klasztorną dyscyplinę, błagając go słowem i oczyma: