Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

— Ojcze duchowny, nie szczędź i mnie razów! Niechaj i na mnie spłynie błogosławieństwo kaźni!
I na oczach tłumu obnażyła się po pas, pochylając kornie w oczekiwaniu chłosty cudny łuk swych pleców.
Ksiądz przyjął z rąk jej dyscyplinę i odstąpiwszy o krok jakby dla nadania sobie rozmachu, podniósł w górę ramię... Lecz w tej chwili jak z pod ziemi wyrosła obok niego postać Pielgrzyma z Żytomierza. Kaptur pątniczy zesunął mu się z głowy i odsłonił zmienioną od gniewu twarz Pawła Kuternóżki. Zanim prałat zdołał spuścić karzące ramię, uczuł, jak żelazna jego ręka miażdży mu palce. Więc wypuścił pletnię ze zmartwiałej dłoni i wlepił spojrzenie w twarz napastnika. Przez długą chwilę wśród śmiertelnego milczenia tłumów mierzyli się oczyma pełnemi nienawiści.
— Łotrze! — zasyczał wreszcie chrapliwy, zdławiony od gniewu głos Kuternóżki. — Łotrze, nie waż mi się jej dotknąć!
Na dźwięk słów siostra Weronika drgnęła i podniósłszy się z klęczek, spojrzała na pielgrzyma. W oczach jej zaświtał nagle brzask straszliwego rozpoznania — zbladła, zachwiała się i jak gołębica śmiertelnie trafiona zatrzepotawszy w powietrzu skrzydłami ramion, upadła nawznak na stopnie kościoła...

Pod osłoną nocy skąpo rozświetlanej poświatą księżyca przemykał się Kuternóżka wzdłuż klasztornego