Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/97

Ta strona została uwierzytelniona.

cia. Wkońcu znalazły je i skwapliwie zanurzyły się kończynami palców w wyżłobienia muru. Teraz stał jak w strzemionach. Pozostał do pokonania kawałek ściany nie wyższy nad 1 metr. Szczęście mu sprzyjało. Już zabierał się do ponownego wiercenia otworów, gdy usłyszał nad głową szmer lekkiego uderzenia. Podniósł oczy i ujrzał nad sobą przechyloną z poza muru gałąź klonu rozchybotaną na wietrze. Uczepił się jej kurczowym ruchem, poderwał całym sobą wzwyż i zatknąwszy lewą nogę w otwór górny, odbił się z całej siły. Manewr wypadł pomyślnie; w chwilę potem siedział okrakiem na zrębie szczytowym muru.
Odrzucił kaptur i otarł czoło; pełną piersią wdychiwał balsamiczne wonie, bijące z dołu od ogrodu. Na prawem jego udzie spoczywała zbawcza gałąź klonu, uderzając go od czasu do czasu łagodną pieszczotą. Na lewo w odległości 50 metrów stożyły się w niebo strzałami iglic klasztorne wieże. Od miejskich zegarów nadpłynęła wtedy godzina jedenasta. Dźwięk mosiężnych młotków ocucił go z zamyślenia.
— Czas już — pomyślał, otrząsając się. — Czas już na mnie.
I zwinnie, jak kot, zesunął się po klonie w ogród. Tu przystanął i oparty o pień drzewa spojrzał w głąb.
Księżyc, przedarłszy się zwycięsko przez złoża chmur, wypłynął tymczasem na pełne morze granatowego nieba i siał magnezjowe blaski na ziemię. Ogród