Strona:Stefan Grabiński - Cień Bafometa.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

nurzał się cały w zielonosrebrzystej ich powodzi. O kilkadziesiąt kroków lśniło dreszczem wodnych zmarszczków jezioro przedzielone na pół długim, wąskim przylądkiem, wbiegającym głęboko w jego środek. Na rozszerzonym w kształcie półwyspu wylocie przylądka bielała oblana z trzech stron wodami kaplica. Przez otwarte drzwi widniał ołtarz oświecony mdłem światłem dwóch świec, w dolnej swej części przesłonięty jakąś czarną, niewyraźnie rysującą się masą. W górze, pod stropem krwawiła lampka wieczysta...
Fale jeziora podrywane co chwila podmuchami wiatru uderzały z cichym pluskotem o kamienny zrąb kaplicy i odtrącone łagodnie od połogich jego szkarpów, wracały do łożyska. Na kalinie, co samotnie wystrzeliła tu ze skalnego zbocza, zarzucając na dach świątyńki kraśne korale warkoczy, słowik łkał piosenkę miłości. W głębi poprzerzynane mozajką świateł i cieni szumiało tajemniczo rozgwarem drzew tło dalsze...
Od klasztoru zabrzmiała pieśń. Z perspektywy ogrodowych alej płynęła smutna melodja „Salve Regina“. Głosy czyste, rzewne, dziewicze. Poprzez ponurą, rozdartą od bolu arję chóru przebijał głęboki, tęsknotą zaświatów natchniony wtór altów. U wylotu klonowej ulicy zamigotały światła świec i latarek, w półmroku drzew zamajaczył orszak mniszek.
Szły powoli, oskrzydlając potrójnym szeregiem białych, w weselne kwefy otulonych postaci wysoko na ramionach sześciu sióstr spoczywające mary. Szły powoli, z pieśnią na ustach, dźwigając bezcenny ciężar